wtorek, 19 grudnia 2017

Ballroom e Youkoso


Opis fabuły: Fujita Tatara to introwertyczny trzecioklasista z gimnazjum. Jest on nękany przez przestępców, z których rąk ratuje go profesjonalny tancerz - Kaname Sengoku. Przez to wydarzenie gimnazjalista ląduje w studiu tańca jego wybawcy, gdzie spotyka Shizuku Hanaokę - jego koleżankę ze szkoły, którą potajemnie adoruje. Ostatecznie Tatara zostaje wciągnięty do świata tańca. Sengoku rozpoznaje w nim potencjał i postanawia zacząć go nauczać. Wkrótce chłopak poznaje również Kiyoharu Hyodou, który jest wieloletnim partnerem tanecznym Hanaoki, i stawia go sobie za wzór. Taniec towarzyski staje się dla gimnazjalisty pasją, w której zamierza się rozwijać.

Moja opinia: Zapewne gdyby nie moja znajoma, nie sięgnęłabym po tę serię. Możliwe, że nawet bym o niej nie usłyszała. A szkoda, bo jest ona naprawdę ciekawa i z pewnością daje sporo radości. Do obejrzenia zachęcił mnie fakt, że jest to anime sportowe oraz tych samych twórców, którzy wypuścili na ekrany Haikyuu!!. Niczego więcej mi nie było trzeba. Dwadzieścia cztery odcinki minęły w oka mgnieniu i liczę na kontynuację.

Jednym z częstszych motywów w sportowych seriach jest tak zwane "od zera do bohatera". Pozwala to nam obserwować głównego bohatera (czy też całej drużyny) - jego sukcesy, porażki, rozwój w wybranej dyscyplinie. Tak właśnie jest w przypadku Tatary Fujity. Przechodząc przez kolejne odcinki Ballroom e Youkoso, widz ma okazję do śledzenia poczynań chłopaka i jego rozwoju. Jest to na swój sposób fascynujące, często też motywujące czy inspirujące. Żeby jednak nie było kolorowo, do pewnych wątków, szczególnie z drugiej części serii, wciąż jestem nie do końca przekonana. Wydało mi się to nazbyt naciągane i niezbyt naturalne.

Muszę przyznać, że bohaterowie wywoływali we mnie różne emocje. Jednych polubiłam od razu, jak to było w przypadku Fujity, Sengoku czy Hyodou, inni z początku irytowali, ale wkrótce się do nich przekonałam (Gaju Akagai czy Hiyama), inni natomiast ani mnie ziębią, ani grzeją. Trochę żałuję, że nie wszystkie postaci zostały do końca rozwinięte. Myślę, że ich historie mogłyby być równie pasjonujące, jak opowieść o głównym bohaterze.

Muzyka to element, który z pewnością odgrywa ważną rolę w tej serii. W końcu nie wyobrażam sobie zawodów tańca towarzyskiego bez towarzyszącego podkładu. Muzyka została dobrze dopasowana, mieliśmy okazję wysłuchiwać pewnych utworów nie tylko podczas występowania bohaterów na parkiecie, ale również w czasie innych sytuacji. Najbardziej w pamięć zapadły mi jednak obie piosenki otwierające poszczególne odcinki. W obydwu openingach zostały użyte utwory zespołu UNISON SQUARE GARDEN, a są to kolejno 10% roll, 10% romance oraz Invisible sensation. Zapadają w pamięć i z pewnością będę je nucić jeszcze jakiś czas po zakończeniu serii.

Kreska w Ballroom e Youkosou jest dosyć specyficzna. Postaci często, w szczególności podczas tańca, wyglądają wręcz karykaturalnie i po prostu brzydko. Z początku mi to przeszkadzało, wkrótce jednak się przyzwyczaiłam i zaczęłam to doceniać. Wiem jednak, że nie każdemu taki sposób rysowania postaci przypadnie do gustu i, niestety, może to być powód do odrzucenia serii. Coś, co mnie jednak urzekło, to projekty niektórych sukni. Momentami miałam ogromną ochotę coś takiego przywdziać i chociaż przez chwilę poczuć się jak gwiazda parkietu.

Zaletą serii z pewnością jest wyważenie między humorem i powagą. Uwielbiam takie połączenia, dla mnie są ogromnym plusem. Nie jest to jednak jedyny pozytyw Ballroom e Youkosou. To z pewnością również ciekawa tematyka, bohaterowie z krwi i kości, świetna muzyka i, na swój sposób, nietypowa kreska. Czy polecam tę serię? Pewnie się domyślacie, że tak, jak najbardziej. Jeżeli poszukujecie ciekawej sportówki, czy po prostu dobrego anime, dołączcie do Studia Sengoku i dajcie się porwać!

★★★★★★★✰✰✰

Metryczka: liczba epizodów: 24; emitowane: 9.07.2017 - 17.12.2017 (lato 2017); pierwowzór: manga (Ballroom e Youkoso); reżyseria: Yoshimi Itazu; Production I.G.

niedziela, 17 grudnia 2017

Love Live! School Idol Project


Opis fabuły: Liceum Otonokizaka jest w kryzysie! Liczba uczniów, którzy zapisują się do szkoły, jest z roku na rok coraz niższa, co grozi zamknięciem placówki. Uczennica drugiej klasy, Honoka Kousaka, nie chce do tego dopuścić. Szukając rozwiązania problemu, natrafia na niezwykle popularny zespół szkolnych idolek - A-RISE  - i postanawia pójść w ich ślady. Wraz ze swoimi przyjaciółkami z dzieciństwa, Umi Sonodą i Kotori Minami, zakłada własna grupę, którą nazywa µ's (muse). Jej celem jest zwiększenie rozpoznawalności szkoły i uratowanie jej przed wygaszeniem. Niestety, nie wszystko idzie gładko, gdyż na drodze w realizacji planu staje Eri Ayase, przewodnicząca liceum Otonokizaka. 

Moja opinia: Idolki stały się ostatnio dosyć popularne na konwentach. Nie ma chyba imprezy, na której nie pojawiłaby się przynajmniej jedna cosplayerka którejś z członkiń µ's. Zaciekawiona tym fenomenem, postanowiłam obejrzeć anime. Chciałam wiedzieć, o co tyle szumu i z czym to się faktycznie je. Cóż mogę powiedzieć? Love Live! School Idol Project to dosyć przyjemna seria, aczkolwiek nie wyróżniająca się znacząco na tle innych produkcji o tematyce szkolnego życia, absolutnie nie jest to must watch. Przejdźmy jednak do szczegółów.

Po tym tytule nie sposób spodziewać się czegoś więcej niż prostej fabuły. Już sam opening zdradza, jak potoczą się losy zespołu szkolnych idolek. Nie uświadczymy tutaj żadnej rywalizacji między µ's a innymi grupami, a myślę, że taki wątek mógłby być ciekawym urozmaiceniem fabuły. Przez wszystkie odcinki uwaga skupia się na dziewiątce głównych bohaterek, które wchodzą w interakcje między sobą i starają się stworzyć nić porozumienia. Co więc oczyma widza przy tej serii? Myślę, że jest to w pewnej mierze humor. Nie jest on wyszukany, aczkolwiek nie raz sprawił, że na mojej twarzy pojawił się chociaż minimalny uśmiech.

Dziewięć bohaterek, które mamy okazję oglądać przez trzynaście odcinków na ekranie, z pewnością można nazwać sympatycznymi. Fakt, momentami wydają się być irytujące (szczególnie odczuwałam to w przypadku Nico, Kotori, momentami też Honoki), jednak mimo wszystko nie jestem w stanie się za to na nie gniewać. Oglądanie ich przygód związanych ze szkolnym klubem idolek było dla mnie po prostu dobrą rozrywką. W pewnym momencie wręcz zaczęłam kibicować dziewczynom, żeby wszystko poszło po ich myśli i żeby w dalszym ciągu się rozwijały.

Muzyka stanowi dosyć ważny element serii. W końcu zespoły idolek zajmują się przede wszystkim tańczeniem i śpiewaniem przed publicznością. Piosenki zapadły mi w ucho, w szczególności utwór wykorzystany w openingu (Bokura wa Ima no Naka De)  oraz pierwsza piosenka µ's (Start:Dash!). Nawet po skończeniu serii wciąż je nucę i czasami po prostu włączam, bo nastrajają człowieka pozytywnie. Do gustu przypadła mi również piosenka z endingu, Kitto Seishun ga Kikoeru.

Pod względem wizualnym Love Live! kojarzy mi się przede wszystkim z żywymi kolorami i dosyć płynną animacją. Wpasowuje się to idealnie w konwencję szkolnych idolek, występujących w wielobarwnych i nieco wymyślnych strojach przed publicznością młodych ludzi. Projekty postaci nie są wyszukane. Może to i nawet lepiej, w końcu µ's to zbieranina przypadkowych uczennic, a niekoniecznie urodzonych gwiazd, od zawsze wyróżniających się z tłumu.

Przyznaję, jestem zaskoczona, że tak ciepło odebrałam serię o idolkach. Spodziewałam się raczej czegoś irytującego - na szczęście rzeczywistość okazała się być inna. Jak już pisałam, Love Live! to nie jest produkcja wyjątkowa ani odkrywcza, ale przyjemna w odbiorze. Jeżeli, tak jak ja, jesteście ciekawi historii o µ's lub nie macie nic innego do oglądania, sięgnijcie po idolki. Jeśli nie - odpuścicie.

★★★★★★✰✰✰✰

Metryczka: liczba epizodów: 13; emitowane: 06.01.2013 - 31.03.2013 (zima 2012/13); pierwowzór: manga (Love Live!), light novel (Love Live! School Idol Diary); reżyseria: Takahiko Kogyoku; Sunrise

piątek, 7 kwietnia 2017

Akatsuki no Yona


Opis fabuły: Księżniczka Yona żyje na zamku Hiryuu w spokoju, pławiąc się w luksusach. Jest całkowicie bezpieczna od problemów pozornie pokojowego Królestwa Kouki będącego pod panowaniem jej ojca, króla Ila. Wkrótce jednak, nagłe morderstwo władcy i zdrada jej ukochanego kuzyna Su-wona stawiają Yonę w śmiertelnym zagrożeniu i zmuszają dziewczynę do ucieczki. Księżniczka wyrusza w podróż, mając u boku jedynie jej przyjaciela z dzieciństwa i ochroniarza, Haka. Wkrótce odkrywa ona, że Królestwo Kouka nie jest wcale takie doskonałe, jak sądziła. W obliczu szerzących się w państwie ubóstwa, konfliktów i korupcji, chęć odzyskania tronu pozostaje jedynie odległym marzeniem.

Moja opinia: To już kolejna seria o perypetiach młodego królewskiego potomka, jaką oglądam w ostatnim czasie. W połowie sezonu zimowego zabrałam się za serię wydaną na wiosnę 2015 roku, a mianowicie "Arslan Senki (TV)". "Akatsuki no Yona", o którym chcę napisać dzisiaj, bardzo przypominał mi właśnie to anime. Później, po zapoznaniu się z przygodami Arslana, nadszedł czas na dzielną księżniczkę Finé i jej czarownicę w "Shuumatsu no Izetta". Jak tytuł o księżniczce Yony wypada na tle dwóch pozostałych? No cóż, muszę przyznać, że znajduje on najlepsze miejsce w moim sercu. Nie jest to jednak seria pozbawiona wad i nie stanie się moją ulubioną.

Fabuła opiera się na pewnym, sprawdzonym już schemacie: królewska dziedziczka z pewnego powodu musi uciec z zamku, w którym do tej pory bezpiecznie żyła i udać się w podróż, podczas której wiele może ją zaskoczyć. Trzeba przyznać, że wykorzystanie tego motywu pozwala na zbudowanie naprawdę interesującej fabuły wokół stabilnej osi. Anime zdecydowanie mnie wciągnęło już od pierwszego odcinka, chociaż podchodziłam do niego z pewną rezerwą. Dałam się porwać przygodom Yony i Haka, ale także reszty ekipy, którą wkrótce zbiorą (co nie jest spoilerem, a raczej oczywistym faktem, biorąc pod uwagę ukazanie owych postaci na licznych grafikach promujących serię czy w samym openingu). Z zaciekawieniem włączałam kolejne epizody i byłam zwyczajnie ciekawa, z czym jeszcze bohaterowie będą musieli się zmierzyć.

W tej chwili jednak przejdę do mniej przyjemnej części recenzji (czy tam opinii - nazwijcie to jak chcecie). Coś, co mnie kompletnie rozczarowało, to zakończenie. Fabuła urywa się w momencie, wydawałoby się, kluczowym. Z drugiej strony, twórcy pozostawili sobie niezwykle szeroko otwartą furtkę do drugiego sezonu. Bo "Akatsuki no Yona" aż prosi się o kontynuację! Szczególnie biorąc pod uwagę fabułę z pierwowzoru, mangi autorstwa Mizuho Kusanagi, która jest dużo dalej niż ostatni odcinek adaptacji. Osobiście żywię ogromne nadzieje, że twórczy pokuszą się o powiedzenie "B", skoro "A" już dawno wybrzmiało. Oczekuję na informacje o wydaniu drugiego sezonu! No ale urwanie wątku to nie jedyny mankament, o którym chcę napisać. No cóż, drugą z tych spraw można potraktować bardzo różnie, według mnie jednak wprowadzały pewien chaos: liczne retrospekcje. Ja rozumiem, wytłumaczenie widzowi co, jak i dlaczego, ale wprowadzanie scen z dzieciństwa bohaterów wydało mi się nazbyt nieuporządkowane.

Warto wspomnieć o elemencie, który stanowi właściwie podstawę całości (obok osi fabularnej, o której napisałam wcześniej), a mianowicie o postaciach. Zacznijmy od głównej bohaterki i jednej z stosunkowo niewielu kobiet, które pojawiły się na ekranie w ciągu dwudziestu czterech odcinków. Mowa oczywiście o Yonie, czerwonowłosej księżniczce Kouki. Mam bardzo mieszane uczucia w stosunku do tej osobistości. Fakt faktem, jestem w stanie zrozumieć jej rozchwianie emocjonalne biorąc pod uwagę to, przez co przeszła, z drugiej strony jednak były momenty, kiedy bardzo irytowało mnie jej zachowanie. Dziewczyna ma szesnaście lat i płacze niezwykle często, co niektórych może doprowadzać do szewskiej pasji. Dziwię się pewnej Grzmiącej Bestii, że jest w stanie z nią wytrzymać. A jeśli mowa o tej postaci, Hak... Hak mnie urzekł. Mam słabość do tego typu panów na ekranie i, mimo że staram się być obiektywna, nie wychodzi mi to. Odstawiając emocje na bok, ten młody mężczyzna wydaje się wręcz chodzącym ideałem: silny, lojalny, z poczuciem humoru, przystojny. Po bliższym przyjrzeniu się można zauważyć, że czegoś mu jednak brakuje. Dostrzegamy, że takie ideały nie istnieją i że został wykreowany tylko po to, aby podbijać kobiece serca (i chronić naszą płaczliwą księżniczkę przy okazji). 

Rozprawiając o bohaterach nie sposób nie wspomnieć o czterech smokach i Yunie - ludziach, którzy tworzą dosyć sporą część ekipy stojącej u boku głównej bohaterki. Poznajemy pięć różnych charakterów, wywodzących się z najróżniejszych środowisk i niosących różne, nierzadko ciężkie, bagaże doświadczeń. O ile żaden ze smoczych wojowników mnie szczególnie nie urzekł - ot, byli, może czasem wprowadzali humorystyczne elementy i posuwali fabułę do przodu, o tyle Yun naprawdę przypadł mi do gustu. Młody chłopak, który może i nie jest silny fizycznie, ale za to nadrabia sprytem i innymi przydatnymi umiejętnościami, a do tego sam o sobie twierdzi, że jest bishounen (bishounenem? nie wiem jak to odmienić). Nie sposób pominąć też Su-wona, wydawać by się mogło - głównego antagonistę, dosyć złożoną i niejednoznaczną postać. Przyznaję, że właściwie do końca serii nie byłam w stanie odczytać jego prawdziwych intencji (właściwie nadal tego nie potrafię), nie potrafię napisać, jaka jest jego prawdziwa twarz. Ten młody człowiek to też powód, dla którego bardzo chcę drugi sezon "Akatsuki no Yona". Chcę go lepiej poznać, chcę dowiedzieć się, jakie są jego cele i jaki ma stosunek do ludzi, których znał z dzieciństwa.

Muzyka... Soundtracki w tym anime są naprawdę przepiękne, a dodatkowo świetnie współgrają nie tylko z aktualnymi wydarzeniami rozgrywającymi się na ekranie, ale też z klimatem wschodniego królestwa. Muzyki z openingów czy endingów jestem w stanie słuchać do znudzenia, a w szczególności utworu "Yoru" zespołu vistlip. Tak, moja miłość sprzed lat do japońskiego rocka, choć pozornie już pogrzebana, czasami jednak potrafi się odezwać. Kreska i animacja są naprawdę w porządku, całość jest niezwykle przyjemna dla oka. No i nie zabraknie tutaj haremu przystojnych panów! W końcu mamy do czynienia z tytułem zakwalifikowanym jako shoujo, czyli wyprodukowanym z przeznaczeniem dla dziewcząt. Kto jak kto, ale przedstawicielki płci pięknej lubią czasem podglądać pięknych panów, chociażby jedynie w wersji animowanej.

"Akatsuki no Yona" to seria godna polecenia. Znajdziemy tu sporo akcji i przygód, równie dużo humoru, który szczególnie mnie urzekł, no i oglądanie całości sprawia naprawdę dużo frajdy. Urzekać też może świetny klimat całości, który fanom fantasy czy wschodu powinien przypaść do gustu. Ja jestem oczarowana tym tytułem i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że warto obejrzeć. Czasem można przymknąć oko (albo oba) na humorki głównej bohaterki i czerpać naprawdę sporo radości z śledzenia perypetii Yony, Haka i reszty.

★★★★★★★✰✰✰

Metryczka: liczba epizodów: 24; emitowane: 07.10.14 - 24.03.15 (jesień 2014); pierwowzór: manga ("Akatsuki no Yona" Mizuho Kusanagi); reżyseria: Kazuhiro Yoneda, Studio Pierrot

niedziela, 2 kwietnia 2017

Shuumatsu no Izetta


Opis fabuły: W 1939 roku Imperium Germanii atakuje sąsiadujące kraje. Wkrótce wojna obejmuje całą Europę i osiąga ogromną skalę. W roku 1940 Germania zwraca swe siły ku Królestwu Elystadt, niewielkiemu alpejskiemu państwu, obfitego w zieleń i wodę. Nikt się nie spodziewa, że to niewielkie terytorium będzie w stanie zmienić bieg wojny przy pomocy pewnej niepozornej dziewczyny o niespotykanych umiejętnościach.

Moja opinia: Druga wojna światowa jest, nie ukrywajmy, tematem dosyć ciężkim. Ten, kto uważał na historii, doskonale wie, ile ludzkiego cierpienia ona przyniosła. Być może dlatego Japończycy zdecydowali się na podjęcie tego tematu w formie alternatywnego świata, z alternatywnymi państwami, które jednak do złudzenia przypominają te faktycznie istniejące. Nie sądzę, aby był ktoś, kto nie zauważyłby analogii chociażby pomiędzy Niemcami oraz Germanią? W każdym razie, dzięki temu zabiegowi temat wojny mógł zostać podany w stosunkowo lekkiej formie: Shuumatsu no Izetta to anime bez mrocznego i przytłaczającego klimatu, kojarzące się raczej z lżejszymi tytułami. Znajdzie się tutaj miejsce dla absurdu i humoru, chociaż, co wrażliwsi, momentami mogą uronić też trochę łez.

Już od pierwszego odcinka jesteśmy wciągnięci w środek akcji. Poznajemy księżniczkę Eylstadtu, młodą Finé, która podróżuje pociągiem przez neutralny teren w celach dyplomatycznych. Niestety jednak wkrótce zostaje zaatakowana. W wyniku pewnych zawirowań, spotyka swoją dawną przyjaciółkę, Izettę, która jest czarownicą. Izetta postanawia pomóc ojczyźnie Finé w pokonaniu okrutnej Germanii, która zainicjowała wojnę. Naprawdę, nie sposób się nudzić i to nie tylko ze względu na wartką akcję, ale również... na wiele absurdów, których uświadczymy. Jako pierwszy z nich można wymienić chociażby... dziewczynę latającą na karabinie. No cóż, moi znajomi nieźle zdziwili się, gdy pokazałam im obrazy z tym związane.

Projekty postaci są dosyć pospolite, chociaż ładnie się prezentują. W przypadku niektórych można znaleźć innych, podobnych bohaterów w innych tytułach. Coś, co jednak zwróciło moją uwagę, to ich wypowiedzi - najczęściej pełne (niepotrzebnego) patosu, traktujące o wartościach takich jak miłość, przyjaźń, odwaga, poświęcenie. Najczęściej mówiły o tym postaci stojące po stronie barykady, w której dobro odgrywa główną rolę. Niestety, twórcy nie uniknęli zero-jedynkowości: jedni są źli, drudzy dobrzy i nie ma nic pomiędzy. Tę sytuację mogłyby uratować niektóre wątki, które jednak nie zostały wystarczająco rozwinięte. A szkoda.

W tym miejscu czas rozwiać oczekiwania fanów wątków yuri. Tak, potwierdzam, wiele w Shuumatsu no Izetta wskazuje na to, że mógłby być to tytuł z wątkiem miłości damsko-damskiej (jest to widoczne chociażby na graficzce, którą wstawiłam powyżej). Twórcy jednak nie pokusili się o rozwinięcie tego, nasze bohaterki łączy "tylko" przyjaźń, a fanserwis jest jaki jest i na nic konkretnego nie wskazuje. Nie spodziewajcie się nie wiadomo czego, bo możecie się nieźle zawieść. Jeżeli szukacie klimatów yuri, Shuumatsu no Izetta nie jest dla was.

Coś, co kompletnie mnie ujęło w tym tytule, to muzyka. Nie tylko zapadające w pamięć opening i ending, ale również cały soundtrack, niezwykle dobrze wpasowany w całość i tworzący niesamowity klimat. Podejrzewam, że muzyki z tego anime będę słuchać jeszcze przez jakiś czas. Innym dobrym elementem tytułu są sceny batalistyczne. Wyglądają one naprawdę efektownie i aż przyjemnie się patrzy. Miła dla oka jest również kreska. Może i nie jest to arcydzieło, może i nie wyróżnia się na tle dzieł innych artystów, jednak po prostu uprzyjemnia oglądanie.

Czy polecam? Nie jest to za długa seria, jedynie dwanaście odcinków, a więc jeśli interesuje was przyjemna i dosyć ciekawa seria w klimatach zawieruchy wojennej (ja wiem, "przyjemna" i "wojna" ze sobą nie współgrają), możecie sięgnąć. Nie nastawiajcie się jednak, że to będzie tytuł waszego życia. Raczej historia, którą obejrzycie z przyjemnością, ale nie pozostanie z wami na dłużej. No, chyba że historia Finé, Izetty i całego Eylstadt w jakiś sposób poruszy wasze serca. :)

★★★★★★✰✰✰✰

Metryczka: liczba epizodów: 12; emitowane: 01.10-17.12.2016 (sezon jesień 2016); pierwowzór: brak (seria oryginalna) ; reżyseria: Masaya Fujimori; Ajia-Do

piątek, 24 marca 2017

Yuri!!! on ice


Opis fabuły: Yuuri Katsuki, najbardziej obiecujący japoński łyżwiarz figurowy, wraca do domu po miażdżącej przegranej w finale cyklu Grand Prix. Bohater ma już dwadzieścia trzy lata, a jego szanse na podium maleją wraz z kolejnym rokiem. W swoim rodzinnym domu Katsuki chce się zastanowić, czy warto kontynuować swoją karierę. Wkrótce jednak jednym filmikiem zwraca uwagę celebryty światowego łyżwiarstwa, Rosjanina Victora Nikiforova, który postanawia zostać trenerem  Japończyka. Wydaje się, że z tej współpracy mogą wypłynąć same korzyści, ale na drodze na szczyt sportowej kariery Katsukiego staje wschodząca gwiazda - Yuri Plisetsky.

Moja opinia: Kto mnie zna, ten wie, że łyżwiarstwem figurowym jestem kompletnie zauroczona. Nic więc dziwnego, że z radością oczekiwałam na obiecującą serię, której głównym tematem jest właśnie ten sport. Już pierwsza zapowiedź wywarła na mnie spore wrażenie (ta animacja, ta muzyka!), a kolejna jeszcze bardziej sprawiła, że nie mogłam się doczekać pierwszego odcinka.

Podczas serii mamy okazję oglądać fragment Grand Prix, w którym główny bohater ma odnieść swój sukces. Obserwujemy Katsukiego, który często walczy o każdy skok, piruet, sekwencję kroków. Jednak nie tylko główny bohater ukazuje się na ekranie, ale cała plejada młodych i uzdolnionych animowanych łyżwiarzy. Chodzą opinie, że ich sylwetki są inspirowane prawdziwymi gwiazdami światowych lodowisk, na dodatek w jednym z odcinków pojawił się sam Stephane Lambiel. Bardzo mi się spodobało takie puszczanie oczka do tej części fanów, która z łyżwiarstwem figurowym ma nieco więcej wspólnego niż tylko oglądanie anime o tym sporcie.

Bohaterowie są niezwykle sympatyczni, charyzmatyczni i skutecznie podbijają kobiece serca. Każdy z nich wyróżnia się jakimiś charakterystycznymi cechami, jednak nie można powiedzieć, że ich sylwetki nie są całkowicie pozbawione schematów. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście duet japońsko-rosyjski, tworzony przez Katsukiego i Nikiforova. Dosłownie drepcze im po piętach bardzo młody, bo ledwie piętnastoletni Yuri Plisetsky, nawiasem mówiąc - mój ulubiony bohater. Nie sposób jednak nie wspomnieć o tajlandzkim przyjacielu Katsukiego, Phichicie Chulanoncie, starym znajomym Victora Chrisem Giacometti, ambitnym Jean-Jacques Leroyu czy równie interesujących sylwetkach kobiet: Mili Babichievy, Sarze Crispino czy Yuko Nishigori.

Grafika jest naprawdę miła dla oka. Ciekawym urozmaiceniem jest upraszczanie rysunków w momentach humorystycznych. Animacja jest płynna, twórcom udało się też uniknąć tego, czego się obawiałam najbardziej: nieumiejętnego odtwarzania elementów łyżwiarskich przenoszonych ze świata realnego na ekran. Piruety w pozycji wagi są piruetami w pozycji wagi, axle faktycznie przypominają axle. Zdecydowanie na plus.

Anime jest pełne fanserwisu, nie da się ukryć. Sądzę jednak, że jest on podany w takiej formie, że nikt nie powinien czuć się zgorszony. Pewna relacja między bohaterami wielokrotnie odrzuca antyfanów yaoi, ale ja uspokajam: Yuri!!! on ice zdecydowanie nie należy do tego gatunku, nie można go nawet przypisać do shounen-ai. Nie gwarantuję jednak, że "coś więcej" nie zostanie jednak bardziej zaakcentowane w drugim sezonie, który prawdopodobnie zostanie wydany (pewne sugestie zostały przedstawione w ostatnim odcinku - wspomniano chociażby Turniej Czterech Kontynentów). Serię zdecydowanie polecam. To dobra sportówka, ze zgrabnie poprowadzoną fabułą, a także komedia dająca świetną rozrywkę.

★★★★★★★★★✰

Metryczka: liczba epizodów: 12; emitowane: 06.10-22.12.2016 (sezon jesień 2016); pierwowzór: brak (seria oryginalna) ; reżyseria: Sayo Yamamoto; MAPPA

środa, 1 lutego 2017

Orange


Opis fabuły: Pewnego dnia Naho Takamiya znajduje list napisany przez siebie samą z przyszłości. Wiadomość ta przekazuje dziewczynie dokładne informacje na temat wydarzeń w najbliższym czasie, rozpoczynając od tego, że do jej klasy dołączy nowy uczeń - Kakeru Naruse. Zadaniem Naho, przekazanym jej przez samą siebie za dziesięć lat, jest takie podejmowanie decyzji, aby ocalić nowego przyjaciela, gdyż w przyszłości jest on już wśród zmarłych.

Moja opinia: Od dłuższego już czasu miałam ochotę obejrzeć coś typowo dziewczęcego, może z dawką dramatu i romansu. To całkiem dobra odskocznia od sportówek i shounenów, które zazwyczaj wybieram. "Orange" wydawało się być niezłe na tę okazję, szczególnie, że moja koleżanka oceniła wysoko tę produkcję. Postanowiłam więc dać jej szansę.

Historia naprawdę mnie urzekła, ale jednak momentami aż za bardzo przypominała inną produkcję tego typu: "Ano Hi Hana no Namae wo Bokutachi wa Mada Shiranai" (czy tylko ja mam takie wrażenie?). No nic, skupmy się jednak na recenzowanej serii. "Orange" jest historią naprawdę przeuroczą, którą niezwykle miło się ogląda. Momentami potrafi wywoływać uśmiech na twarzy widza, a czasami wyciska łzy. Nie są to ogromne emocje, ale losy bohaterów nie pozostają również całkowicie obojętne. Fakt faktem, seria czasami wydawała mi się zbyt nierealna (już pomijając wątek z listem z przyszłości) i przedramatyzowama. To jednak nie wpływa znacząco na mój odbiór całości.

Główni bohaterowie to grupka przyjaciół: Naho, Kakeru, ale również Hiroto Suwa, Saku Hagita, Takako Chino oraz Azusa Murasaka. To ich oglądamy na ekranie cały czas, inne postaci pojawiają się niezwykle rzadko. Losy tej szczęśliwej szóstki, a szczególnie duetu Takamiya-Naruse, stanowią oś fabularną. Tych młodych ludzi naprawdę można polubić. Do gustu najbardziej przypadł mi wiecznie wesoły Suwa, którego poświęcenie niezwykle mnie zaskoczyło (nie zdradzę nic więcej, to byłby zbyt rażący spoiler). Jego postępowanie, co prawda, było właśnie jednym z tych nierealnych elementów fabuły - podejrzewam, że naprawdę mało kto byłby aż tak altruistyczny jak on, ale tym zaskarbił sobie moją sympatię. Tego samego uczucia nie żywię właśnie do Takamiyi (tak się do odmienia?) i Naruse, którzy niezwykle mnie irytowali swoimi humorkami. O ile w przypadku chłopaka można jeszcze przymknąć na niektóre kwestie oko, o tyle w przypadku dziewczyny... nie, nie, nie. Zdecydowanie nie jest to moja ulubiona bohaterka.

Kreska jest naprawdę prześliczna, aż miło się patrzy. Projekty postaci może i nie są szczególnie wyróżniające się na tle innych, ale może to i lepiej. W końcu są to przeciętni japońscy licealiści, którym jedynie przydarzyło się coś niecodziennego. Muzyka natomiast należy do tych delikatnych i jest po prostu przyjemna dla ucha. Raczej nie zapadnie mi na dłużej w pamięci, ale dobrze komponowała się do całości. Sprawa ma się nieco inaczej z openingiem ("Hikari no hahen" wykonywane przez Yu Takahashiego) oraz endingiem ("Mirai" zespołu Kobukuro) - utwory te z pewnością pozostaną ze mną na dłużej.

Podsumowując, anime naprawdę przypadło mi do gustu i jestem skłonna określić je jako dobre, pomimo kilku wad (niekiedy brak realizmu i irytująca parka bohaterów). Historia przeurocza, zamknięta w trzynastu odcinkach. W pewien sposób nawet trzymała napięcie i właściwie wcale się przy niej nie nudziłam. Z czystym sumieniem mogę polecić.

★★★★★★★★✰✰

Metryczka: liczba epizodów: 13; emitowane: 04.07-26.09.2016 (sezon lato 2016); pierwowzór: manga ("Orange" Ichigo Takano); reżyseria: Hiroshi Hamasaki; Telecom Animation Films

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic